środa, 19 lutego 2014

się porobiło.

Tęsknota.
Z Ukrainą. To raz. I płacz tu niewiele zda, ale jakąś słabość miałam, że już nic nie mogę zrobić. Nawet sił się modlić nie ma.
Za tymi co w Anglii. Co Wam się porobiło? Że wszyscy na raz? I zostałam sama. I zostało mi samotne siedzenie. Nad mgr nieszczęsną. Z moimi smutkami. Z pustym mieszkaniem. Z niedopitym winem. Dziwy. Nie myślałam, że będę tęsknić, oj, nie.
Mam ograniczoną wyobraźnię. Ale walczę. Dzielnie.
Jakoś to będzie.

środa, 12 lutego 2014

na smutki

Mam taki film, który gości u mnie średnio raz w roku, w okolicach lutego. Ładuje akumulatory.
Zwykle oglądam go gdy już nie mam sił, gdy ciemno za oknem, deprecha i ból istnienia.
Pomaga przetrwać jeszcze trochę, że przecież nic się nie dzieje, pomaga zaakceptować to co jest i daje nadzieję.
Pamiętam jak dziś tą sobotę kiedy oglądaliśmy go pierwszy raz. I M. której już z nami nie ma, a która tak mnie usadawiała, żebym mogła wytrzymać z moimi nogami. Znów mnie boli, ale nie tak jak wtedy. Ile to już lat? Siedem. Od siedmiu lat karmię się tym samym obrazem. W tym roku to już będą 3 lata od kiedy moje wspomnienia tamtej soboty nabrały jeszcze jednego znaczenia.
Wciąż walczę o każdy krok i czasem mam wrażenie że zaraz przegram tę walkę. Wtedy sięgam po ten właśnie obraz. Dopiero wtedy widzę, że było dobrze.

Na smutki dobry jest film i muzyka, i gorące kakao, i rozmowa z przyjacielem. Dużo jest przydatnych rzeczy na takie dni. Trzeba dobrze wybrać, zająć głowę czymś innym i nie rozpamiętywać.

Dobrze że jesteście! Miło było Was dziś spotkać w południe. Bardzo mnie to podniosło na duchu.
Jutro też jest dzień. I pojutrze też. I kiedyś wyjdzie słonko. Może to odwróci pogodę na taką nie w kość. :)

czwartek, 6 lutego 2014

o stracie.

Dziś ciężko i trudno, ale z bagażem dla Was.
W sobotę byłam na choreoterapii i dobrze, bo bym nie dotrwała. Nigdy nie wiemy co nas zwali z nóg. Czasem to człowiek, niekoniecznie umarły, czasem głupia rzecz a nawet nie udany obiad. I wszystko idzie w rozsypkę.
Więc będzie o przeżywaniu straty. Trochę po mojemu, a trochę po Alicji, na podstawie tego, co mówiła we wstępie sobotnim. Trochę z notatek, a trochę z autopsji i tego tygodnia.

Że każda strata, niezależnie czy duża, czy mała, ma swoje etapy. I ich znajomość znacznie ułatwia bycie samym sobą. I tak, można przeżywać kilka strat równocześnie i z każdą z nich być na różnym etapie.

1. Szok. Czasami trwa chwilę, a czasami ciągnie się. Latami.
2. Powolne akceptowanie sytuacji, oswajanie z nią. To taki moment, kiedy już chce się płakać, ale ciągle się nie da.
3. Przeżywanie bólu. Tu dużo sprzecznych myśli, złości, płaczu. Czasem uciekanie w wir zajęć, a ugotuję obiad, a posprzątam, a nauczę się na egzamin. A czasem nic się nie da i choć wszyscy mówią zrób coś ze sobą, zajmij się czymś, to jeszcze nie czas. Ten etap czasem bywa długi. Pamiętam mazanie tablicy przez cały tydzień, mimo tego, że ja tak tego nienawidziłam, tylko po to, żeby się nie zastanawiać, żeby nie myśleć i żeby nie płakać. Czas ruszyć dalej.
4. Wracanie do rzeczywistości, powolne radzenie sobie, zastanawianie się jak sobie teraz poradzić, co dalej zrobić. Na tym etapie bardzo potrzebne jest wsparcie innych. Tutaj oczywiście pojawia się pytanie, czy opieranie się na innych nie jest zwalaniem na nich zbyt dużego bagażu, albo zbytnim przywiązywaniem się. Może najlepiej zawierzyć Panu Bogu i u Niego wsparcia szukać. Ale pewnie wszyscy zgodnie uważamy, że realne ramię, które przytuli jest bardzo dobrym wsparciem. :) A. I jeszcze zagrożenie: uciekanie w postawę bezradną, że nie dam rady, że nie mogę. Więc dobrze, gdy jest ktoś z boku i zwróci na to uwagę. (Nie mylmy z panikarstwem i brakiem wiary w siebie.)
5. Odnalezienie na nowo sensu i radości życia. O dziwo, możliwe.

Nie życzę Wam żadnej straty, ale są one nieuniknione. I czasem spadają tak nagle, z telefonem po 22. I on dzwoni i Ty już wiesz, że coś się stało, nie musisz odbierać. Aczkolwiek się pomyliłam tym razem. Uff, więc dużo wdzięczności, świętujemy 93! :)

Więc z tą stratą to jest tak, że trzeba ją przetrwać. Dzielnie. Bądźcie dzielni i Wy.


poniedziałek, 3 lutego 2014

"prowadź swój pług (..)"

Ostatnie trzy tygodnie dosadnie pokazują prowadzenie swojego pługa, może nie przez kości umarłych, ale przez milion rzeczy rozpraszających, zwątpień, natłoku myśli i stresów.
Kulminacją był dzisiejszy sen, a jakże pielgrzymkowy.
Nie wiem czy to przesilenie zimowe (zima? naprawdę jest zima, nie wiosna?) czy sesja czy jeszcze coś innego. Ciężko jest myśleć, ciężko spać i ciężko jeść. Jeszcze trochę i odpocznę. Na pewno? Czu umiem to jeszcze robić? Odpoczywać? Czy tylko ciągle w biegu, wstać, nauczyć się zdać, kilka spotkań, modlitwa, jedzenie, książka do poduszki i zasypianie przy pierwszej stronie.
Marzy mi się powrót do domu, gdzie ktoś czeka. Żaby mi gasił światło jak zasnę nad książką, żeby było do kogo powiedzieć ciężki dziś dzień. Nie miałabym pewnie siły żeby to powiedzieć, a tym bardziej wydusić, dobrze, że jesteś.
Zmieniłam ostatnio hasło do maila. Wieczorem. I rano go nie pamiętałam. Chyba naprawdę jest źle. W czwartek się wyśpię, już muszę. A magisterka może mi się przyśni... ale nie, że nie napisana, tylko jak zaprojektować to, co mam mieć już gotowe.
Gdzie w tym wszystkim sens? Sens tego biegnięcia, kręcenia się w kółko, zasypiania nad komputerem? Po co to wszystko robię? Nie mam sił się zastanowić.
Na razie staram się żeby nie było widać, że nie dosypiam, nie dojadam, nie mam sił. Kiedyś się nadzieję na ten mój pług....