niedziela, 29 kwietnia 2012

Na starość.

Starość starości nie równa.
Siedzę z moimi starszymi paniami i myślę sobie, że dla nas to nie takie proste. Pomyśleć o starości. Boimy się trochę. Może nie tyle, że się pomarszczymy, skurczymy i ledwie chodzić będziemy. Boimy się trochę tego, że nie będziemy pamiętać. Że będą się nam mylić imiona naszych dzieci i wnuków, nie wspominając o przyjaciołach. Albo, że wszyscy nasi rówieśnicy już dawno będą po drugiej stronie, a my się sami ostaniemy w świecie, którego już rozumieć nie będziemy. Że trzeba będzie do nas krzyczeć, żebyśmy coś usłyszeli. Że przestaniemy widzieć.
A z drugiej strony... coś jest takiego w starszych osobach, co przywołuje uśmiech. Ich prostota. Radość ze wszystkiego. Opowieści, czasem bardzo ubarwione, ale co tam.

Lubię patrzeć na staruszków spacerujących ze swoimi wnukami. Mówiących, że tak naprawdę to są szczęśliwi. Że wszystko to, co było, było dobre. Nawet jeśli po drodze była wojna. Nawet jeśli nie zawsze było do śmiechu. To teraz jest uśmiech.

I mam taką nadzieję, że i my na naszą starość będziemy szczęśliwi. Że zapomnimy wszystko co się nam nie udało. Albo, że straci to na znaczeniu przy całej reszcie naszego życia.

Jeszcze za wcześnie żeby się oglądać w tył. Ale mimo wszystko, dziękuję wciąż za tych, których spotkałam do tej pory. Tych ważnych i tych mniej. Tych, z którymi było ciężko, i tych których wspomnienie jest miłe. Tych, którzy odeszli na stałe, albo na chwilę. I z niecierpliwością czekam na kolejne lata.

Wszystko obraca się wokół ludzi. Starzenie się indywidualne byłoby najbrzydszą rzeczą na świecie.

środa, 25 kwietnia 2012

Zadzwoń jak dojedziesz.

Jest taki typ kobiet, które najchętniej wszystkim zrobiłyby kanapki na dalszą drogę życia. A właściwie to wszystkie coś takiego mają, ale nie wszystkie przekładają to nad myślenie o sobie.
Ale miło usłyszeć Napisz jak dojedziesz. Bo nigdy nie jest to powiedziane ot, tak. Nie jest to z typu Co słychać?. Jest z typu Naprawdę się o Ciebie martwię ale Ci tego nie powiem. Poza tym dzwoniąc/pisząc takiej, że dojechaliśmy, pomożemy jej trochę w tym trudnym myśleniu o samym sobie. Bo przecież przestanie mieć wizję rozbitego pociągu, spadającego samolotu, tonącego statku itd., a pomyśli o czymś innym.
Czy mężczyźni też mówią takie rzeczy? Nie zauważyłam. W każdym razie miło wybierając się w podróż usłyszeć magiczne Zadzwoń jak dojedziesz.

A jak już doszliśmy do kobiet, to jeszcze o must-have. To chyba zdarza się tylko kobietom.
must - have

Są pewne sklepy, które nie powinny istnieć. Nawet gdyby były czarnym rynkiem, podziemiem, to byśmy je znalazły. A potem chorujemy na te buty, tamtą torebkę. Nie możemy przechodzić obok tego sklepu. Mamy usilną potrzebę posiadania. Kupna, bo przecież bardzo potrzebujemy. I jeszcze kolczyki. Szaliczek, na poprawę humoru. I balerinki, bo takie tanie!
I tak się czasem zastanawiam, na ile to rzeczywiście potrzeba, a na ile zwykły, głupi must-have.

Nasuwają mi się tylko takie rozwiązania: kobieto, miej własne finanse, osobne od mężczyzny. Prowadź zeszyt, spisuj co musisz mieć, a dopiero potem kupuj. Czasem zapytaj mężczyzny, co on o tym myśli. Ale w żadnym wypadku nie oczekuj, że zrozumie i kupi ci tę rzecz w prezencie.

Kobieco się rozpisałam, a tymczasem redukcja hałasu nie zadziałała i mnie nie uciszyła. Więc wracam do redukcji i belek i płyt. Must-have nie zając, poczeka, a kolokwium nie :)

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

kwietniem.

Kwiecień nastroił do podróży. Szukania wiosny nie tylko po rodzinnym mieście.
Więc ostatni weekend spędziło mi się miło na wschodzie. Karol tuptał w nocy. Z prawej strony, z tyłu, z lewej, zakręt pod nogą stołu, z lewej, z tyłu, z prawej, zakręt pod klatką, prawa, tył, lewa, stół, lewa, tył, prawa, klatka. Obróciłam się na plecy i miałam inną perspektywę. Mógł nie włazić mi na głowę i mnie nie budzić.
Mimo wszystko to dobrze czasem gdzieś pojechać. Dobrze pojechać tam. Dobrze pojechać do tych, do których jeździmy. W końcu z jakiegoś powodu to robimy.

Tydzień zapowiada mi się męcząco, choć poniedziałek miał być najgorszy, to już prawie się skończył. Umiliłam go sobie rowerem i gorzką czekoladą na obiad. I jakoś do wieczora przetrwałam.

Miałam pisać o różnych przemyśleniach... więc będzie króciutko o przytulaniu. Czytałam kiedyś, a może i wy też, że przytulanie podstawą szczęścia w życiu człowieka jest. Że potrzeba minimum pięć uścisków w wieku dorastania. A najlepiej to siedmiu. A w krajach azjackich wystawiają właśnie automaty, które wydają puszkę coli za uścisk.
Ja Wam życzę, żebyście nie potrzebowali takich automatów. Ale jednocześnie nie próbujcie rzucać się na wszystkich. Nie wszyscy bywają dotykalscy. I nie ma co im się narażać :)


wtorek, 17 kwietnia 2012

powroty do domu.

W mieście Darm. kwitną tulipany i żonkile pochowane w nieskoszonej trawie. Wszędzie. Zielone są też drzewa i krzewy, nie tylko w parku, ale na każdej ulicy. Rosenhöhe przywitało mnie tym razem wiatrem i deszczem. Poza tym nic się nie zmieniło. Cisza, spokój.
I takie chyba powinny być powroty do domu.
Wróciłam z bagażem takich wspomnień, jak nigdy dotąd.
Samochody, bez świateł zdające się stać a nie przemieszczać, brak pasów na jezdni, a przecież zawsze mnie puszczali(!). Wariacja na temat Amelii na 6 rąk, grana w przypływie szaleństwa. Tłumaczenia włosko-włoskie na angielski, wplatanie niemieckiego co drugie zdanie i ogrywanie wszystkich w karty. I miłość do kindla. Od pierwszego wejrzenia. Jeszcze nie spełniona. Ale dobra na moją (nie)cierpliwość.
Dużo szczęścia na jeden weekend. Dużo radości. Mam nadzieję, że Wy też dobrze spędziliście ten czas.

Do miasta Darm. będę wracać. Mam nadzieję.
A tymczasem dom. Wszystko po staremu. A że dużo myśli, to niebawem będę się dzielić.

piątek, 13 kwietnia 2012

Niebawem urodziny - cierpliwości (3)

No i mamy wiosenkę. Całkowitą. Zieleni się cudnie. I żółci. I kwieci. Ale, przyhamujmy, nie mai się jeszcze.
Tak mi się coś zdawało, że niebawem obchodzimy urodziny. Ale jeszcze trochę, dopiero za trzy dni. Aczkolwiek nie jest to takie istotne. Minie to w podróży. Moi stali czytelnicy za to powinni sobie to uczcić. Jakkolwiek.

Pakuję się do miasta Darm. i czuję się trochę jakbym do domu jechała. Nie będzie mi się chciało wracać, oj nie. Bo tam jakoś wszystko jest bliższe, szybsze, na wyciągnięcie ręki. Nie trzeba czekać.
A my jakoś nie lubimy. Czekania. Nieprawdaż?

Bo czekanie ma w sobie coś z bierności. Obserwowania innymi oczyma. Zauważania szczegółów, których wolelibyśmy jednak nie widzieć. Czekanie trzeba sobie rozplanować. Przetrwać. Bo jest niewygodne.
Najpierw do świąt, potem do nowego roku, potem do postu, znów do świąt, do weekendu majowego, do lipca, do praktyk, do wakacji, do lepszego (?). I ciągłe powtarzanie, że jak już się przeczeka ten, wszakże krótki, okres, to już będzie dobrze. A z tym dobrze, to już wiadomo, zależy do punktu patrzenia/siedzenia. I można go wcale nie zauważyć.
Więc na niecierpliwość chyba nie ma dobrej rady. Nie wiem czy ktoś przeprowadzał takie badania, ale jestem przekonana, że na brak cierpliwości cierpią szczególnie kobiety w wieku 18-25. Tak mi się to widzi. A jeśli tak jest, to znaczy, że da się z tego wyrosnąć. Cierpliwości, to tylko kilka lat :)

sobota, 7 kwietnia 2012

jest i Sobota.

I przychodzi ta Sobota.
Kiedy widać już wszędzie, że nie jest ona normalna. Jest taka niesamowita cisza. Miasto się uspokaja. Przeciętny człowiek ma już posprzątane, ugotowane i popieczone. Więc śpi w dzień, odsypiając sobotnią Liturgię, która będzie długa i nocna.

Lubię te święta. Nie ma stresu, że nie zdążę. Już wiem, że "ser z wiaderka" nie daje takich efektów jak ten zmielony maszynką. Pamiętam co trzeba włożyć do koszyka. Radzę sobie z piwnicznymi demonami, bo najlepsze wiśnie nie zostały przyniesione z cudownej szafki i w ostatniej chwili po nie biegam. Lubię spać w dzień, gdy kot pcha mi się do łóżka. I lubię tę ciszę, gdy cały dom śpi, a mi zostanie podłoga w kuchni do ogarnięcia.

Lubię te święta nie dlatego, że są bardziej tradycyjne, czy też rodzinne. Nie dlatego, że robi się mnóstwo jedzenia (z tym jedzeniem to jakieś naleciałości po-szlacheckie chyba). Lubię je, bo są długie. Bo splatają się ze zwykłym tygodniem. Bo są ważne. Po prostu.

A miasto? W czwartki żyje normalnie. Jakby nigdy nic. W piątki każda grupa ludzi idąca do rynku wywołuje lekkie zdziwienie. Są ich jakieś ostatki. A w sobotę... jest cisza. Czasem się ktoś przyplącze. Ale nie zapraszają już na piwo i inne atrakcje. Rano wędrują ludzie z koszykami. W te i wewte. A wieczorem już każdy wie po co i dlaczego. Nie ma przypadków.

I lubię wracanie nocne, świąteczne. Podjadanie mazurków przed świtem, bo wreszcie wolno. I ta świadomość, że to już. Stało się. I jest Sensem.

Życzę Wam dobrego przechodzenia od stołu do stołu odwiedzając rodziny jedną po drugiej. ;)

wtorek, 3 kwietnia 2012

kobieta... zmienną jest.

...a kwiecień plecień.
Chciałam słonka? Chciałam już móc chodzić z gołymi nogami i w spódnicy? No i czy nie mówiłam tego jeszcze dzisiaj rano?
No, cóż. Chyba mi się odwidziało.

Czasami się sama zadziwiam, że to tak jest. Że to się tak mi wszystko zmienia. I sama nie wiem, czy to dobrze, czy to źle.

Tymczasem chciałam Wam bardzo bardzo bardzo zarekomendować książkę Szelmostwa Niegrzecznej Dziewczynki  autorstwa Mario Vargas Llosa. Napiszę tylko, że się ją fantastycznie pochłania, a resztę przyjemności zostawię Wam. Może powinnam dodać, że wypchnęła się do czołówki moich naj. Więc koniecznie przeczytajcie!

Czy u Was przed świętami też robi się takie zamieszanie? Ja jeszcze sobie co nieco przeczytam ciekawych naukowych rzeczy i zamykam się w kuchni. Skoro mam nawet w czwartek zajęcia, to trzeba zacząć sprzątać, gotować i piec. Już najwyższy czas.

A może jeszcze zdążę Wam coś napisać przed świętami. Ale nie obiecuję. Więc przeżyjcie je jak najlepiej.